Takiego obrotu sprawy nigdy by się nie spodziewała. Wystąpiła w słusznej idei, ostro skomentowała sprawę na Facebook'u. Wkrótce zaczęły się dla niej poważne kłopoty.
S. jest znanym lekarzem w Kościerzynie, leczy też w Trójmieście. Jak sama mówi, lubi pomagać ludziom, dlatego wykonywany zawód sprawia jej sporo satysfakcji. Prywatnie jest miłośniczką koni. Swoją pasję rozwija od 20 lat.
Nieobojętny jej jest los niechcianych zwierząt, a już szczególnie koni przewożonych na ubicie do rzeźni. Stąd zaangażowała się w ratowanie tych, które jest w stanie uratować na miarę własnych możliwości.
W 2006 roku wraz z koleżanką zakupiła konia przeznaczonego na ubój. - Koń nie nadawał się do użytkowania, miał duże zmiany zwyrodnieniowe w stawach pęcinowych przednich kończyn, więc nie było nawet możliwości leczenia tego zwierzaka, po prostu wzięłyśmy go sobie tak, żeby żył. Żadna z nas nie miała jakiegoś gospodarstwa, więc powierzyłyśmy zwierzę jednej stajni – opowiada S. - Utrzymywałyśmy go kupując paszę, owies, słomę, siano. Na samym początku koń był diagnozowany przez weterynarza, były próby „podleczania”, żeby po prostu sam ze sobą czuł się dobrze. Radził sobie, człapał po pastwisku. Niestety, po dwóch i pół roku stało się tak, że stajnia została przekazana nowemu dzierżawcy, który postanowił zrobić tam hotel dla koni. Więc szukałyśmy nowego miejsca, bo na taki hotel nie było nas zwyczajnie stać – opowiada S.
Koleżanka poleca znajomą weterynarkę
Współwłaścicielka konia próbuje znaleźć jakieś odpowiednie lokum dla zwierzęcia. Pyta znajomych, szuka różnych ofert. Nieoczekiwanie pojawia się propozycja od sąsiadki, która ma znajomą weterynarkę, a ta posiada rasowego konia. Koń, żeby dobrze się chował, potrzebuje towarzysza. Sytuacja więc rysowała się obiecująco. - Kiedy pojawiłam się u tej pani weterynarz, zrobiła na mnie pozytywne wrażenie – mówi S. - Podstawą dla mnie było to, że to lekarz weterynarii. A to znaczyło dla mnie, że jak gdyby ma wypisane w zawodzie, że lubi zwierzęta.
Razem z koleżanką, formalną właścicielką konia sprawdziły na miejscu wszystkie warunki. - Umówiłyśmy się z panią weterynarz, że koń zostaje tam nieodpłatnie, że ma być towarzyszem dla jej konia. Ale zaznaczyłam wyraźnie, że jeśli cokolwiek by się działo, że nie mogłaby naszego konia tam trzymać to ja po niego przyjadę i odbiorę – opowiada S. - Jeżeli wymagałby leczenia to zapłacimy za nie, tylko chcemy być o tym poinformowane. Jedyne co, to nie został ustalony termin do kiedy ma tam być. Natomiast ustalone, że to nasz koń i kiedy trzeba, to go odbieramy – wyjaśnia współwłaścicielka. „Nie ma takiej potrzeby” – usłyszałyśmy.
Wszystko wyglądało dobrze
Koń został i miał się dobrze. Właścicielki odwiedzały go wielokrotnie. Jednak nie chciały wywierać presji na opiekunce zwierzaka poprzez zbyt częste wizyty. - Uważałam, że nie powinnam zbyt często tam zaglądać, żeby zwyczajnie swoimi wizytami lekarza weterynarii nie nękać. Ja też bym się źle czuła, gdybym wzięła pod opiekę zwierzaka, a ktoś co chwilę by mnie sprawdzał, a przecież umowa była taka, że jakby coś się działo, to ona mnie powiadamia – opowiada S.
Wkrótce dotarły do niej jakieś niepokojące wieści, że niekoniecznie jest tam tak dobrze. Postanowiła sprawdzić. Zajechała tam, ale niczego za pierwszym razem nie zauważyła. Uspokojona wróciła do domu przekonana, że wszystko jest w najlepszym porządku. Po jakimś kilkumiesięcznym odstępie postanowiła znów zajechać do swojego zwierzaka, ale nie zastała nikogo. Znów upłynął jakiś czas, ale coś jednak nie dawało jej spokoju i postanowiła po raz kolejny zadzwonić do opiekunki jej konia.
Konia już nie ma
- Mówię przez telefon, że chciałabym odwiedzić naszego przyjaciela, a weterynarka na to, że konia nie ma. W końcu wyszło na to, że przekazała go jakiemuś gospodarstwu agroturystycznemu na powożenie bryczką. Ustaliłyśmy gdzie to jest, ale tam również okazało się, że zwierzęcia nie ma. Więc wkurzyłyśmy się i chciałyśmy tylko jednego: odzyskać konia – opowiada S.
Zdenerwowane właścicielki zadzwoniły do Związku Hodowców Koni i na podstawie numerów końskiego paszportu próbowały ustalić los swojego pupila. Dowiedziały się, że koń został oddany do ...rzeźni i ubity.
Szok i niedowierzanie
Formalna właścicielka konia o zdarzeniu powiadomiła policję, bo przecież nikt oprócz niej nie mógł zwierzęciem rozporządzać, a konia ewidentnie przekazano wbrew jej woli do rzeźni. - Po to go kupiłyśmy, żeby od takiego losu go uchronić – opowiada zrozpaczona S. - W momencie gdy koleżanka skontaktowała się z dotychczasową opiekunką, to usłyszała od pani weterynarz, nie - że jest jej przykro, nie - że bardzo żałuje, nie - że nie chciała. Usłyszała „gówno możecie mi zrobić” - dodaje S.
Pomimo przesłuchań wielu świadków, policja sprawę umarza.
Obie zrozpaczone koleżanki postanowiły sprawę nagłośnić. Na stronie facebookowej lecznicy należącej do byłej opiekunki konia zamieściły ostre komentarze. Nie tylko dotyczące tego konia, ale też bezpodstawnie uśpionego psa ze schroniska. Ktoś je udostępnił dalej. Ktoś jeszcze skomentował. Między innymi koleżanka pani doktor. Po jakimś czasie z Facebook'a znika tzw. profil lecznicy, a więc także wszelkie komentarze, które tam umieszczono. Widocznie właściciel strony postanowił ją usunąć.
Akty oskarżenia i pozwy cywilne
Wkrótce do doktor S. trafia pismo przedprocesowe od pełnomocnika pani weterynarz z propozycją ugody. Jednym z warunków miało być wpłacenie na wskazane konto 10.000 zł. - I to była propozycja ugody, za to że skrzywdziła zwierzę, skrzywdziła mnie i nigdy nie poniosła za to kary! - mówi zdenerwowana S. - Gdybym jako lekarz komuś zaszkodziła i byłoby to poruszane na jakimś forum, to zapytałabym „ale w jaki sposób zaszkodziłam?” A tu nie było dyskusji. Wyglądało to tak, że temat konia ma zniknąć z jej życia. Żeby natychmiast zamknąć mi usta – wyjaśnia współwłaścicielka konia. - Oczywiście nie przelałam jej tych pieniędzy. A za parę dni dostałam z Sądu Rejonowego w S. wydziału karnego akt oskarżenia z żądaniem 10 000 zł nawiązki. Wkrótce też otrzymuję pozew cywilny z żądaniem zapłaty 10.000 zł! – opowiada lekarka.
Niedługo później to samo otrzymała jej koleżanka, która skomentowała post na swoim profilu. Jej także pełnomocnik pani weterynarz założył sprawę karną i cywilną żądając w obu po 10.000 złotych. Cztery sprawy w czterech sądach.
„Ofiara mordu”
Koń „wykupiony przez handlarza koni rzeźnych, słodki konik przytulanka (...) przekazała go kolejnej osobie, chociaż nie była jej własnością (...) trafił do R. i 13 marca został zabity!!! Wybacz nam (…) nasza wiarę w ludzi i szanowną panią weterynarz (...), która wysłała na śmierć (...) mam nadzieję, że twoja historia uratuje inne, bezbronne istoty przed trafieniem w te okrutne ręce". Między innymi tym wpisem zajmował się sąd.
Doktor S. została oskarżona, że w styczniu 2016 roku na Facebook'u pomówiła właścicielkę lecznicy „o takie postępowanie i właściwości, które poniżyły ją w opinii publicznej i naraziły na utratę zaufania potrzebnego do wykonywania zawodu”.
Nie pomogły argumenty oskarżonej, że właścicielka powierzyła swoje zwierzę lekarzowi weterynarii a ta rozporządziła nie swoim mieniem nie powiadamiając posiadaczek konia o swoich planach ani decyzjach.
Mimo, że sąd przyjął za wiarygodne wyjaśnienia oskarżonej, uznał ją za winną. Wyrok zapadł w czerwcu tego roku. Sąd odstąpił od wymierzenia kary, jednak zasądził nawiązkę w wysokości 1000 zł oraz prawie 1600 zł kosztów.
Pani lekarz znalazła się więc w Centralnym Rejestrze Skazanych.
Wobec koleżanki, która też zamieszczała posty na FB sąd, po sześciu posiedzeniach, warunkowo umorzył postępowanie, jednak nakazał wpłatę na rzecz właścicielki lecznicy oraz wpłacenie nawiązki, co dało w sumie prawie 3 tys. złotych.
- Znalazłam się w sytuacji, której nie wyśniłabym sobie w najgorszych koszmarach. Próbowałam uratować konia przeznaczonego na ubój. Popełniłam błąd. Powierzyłam go pod opiekę nieodpowiedniej osobie. W rezultacie koń skończył w rzeźni – mówi zrozpaczona doktor S. - Osoba, która do tego doprowadziła, pozostała bezkarna. Za to ja zostałam skazana. Ja i moja koleżanka – opowiada załamana kobieta.
Symboliczna kwota
Doktor S. w sprawie, w której została skazana, musiała zapłacić 2600 złotych (nie licząc kosztów swojego obrońcy). Dokładnie tyle kosztowało wykupienie jej konia przeznaczonego na ubój w 2006 roku.
- Wszystko co napisałem jest prawdą, udowodniłam ją! To dlaczego zostałam uznana za przestępcę? - pyta retorycznie S.
Lekarka złożyła odwołanie do sądu apelacyjnego. Sprawa będzie ponownie rozpatrywana w najbliższych kilku dniach.
Do tematu będziemy wracać.
(ak)